Krótkie podsumowanie długiego sezonu

Najdłuższy i chyba mogę śmiało powiedzieć najlepszy sezon w moim życie niestety dobiegł końca. Pomimo tego, że moje ciało mówi już dość i od kilku tygodniu daje znaki, że najwyższy czas odpocząć, to głowa cały czas chciałaby startować. I mimo kilku bardzo dobrych startów w tym roku, mam pewien niedosyt, chciałoby się więcej.

Pierwsze zmagania na Pucharach kontynentalnych zacząłem już pod koniec lutego. Były to 3 starty z rzędu. Pierwszy z nich na Kubie, później kolejno w dwa starty na Florydzie w Clermont i Sarasocie. Podsumowując te występy w jednym zdaniu można śmiało powiedzieć, że były bardzo kiepskie. Po niespełna dwóch miesiącach w nowym miejscu z nowym trenerem i nową grupą o poziomie sportowym znacznie przewyższającym moje umiejętności nie byłem w stanie ścigać z najlepszymi. I nie mogę się do końca temu dziwić, od pierwszych dni w Stanach dostałem mocno w kość, nie było dla mnie żadnej taryfy ulgowej. Dołączyłem do grupy po to żeby trenować z najlepszymi, a nie tylko na nich patrzeć. Tak jak na pływaniu i rowerze, dotrzymywałem kroku kolegom z drużyny, tak na bieganiu podczas większości jednostek walczyłem o przetrwanie. Byłem poirytowany całą sytuacją, wyjazdem na drugi koniec świata, który nie przynosi żadnych efektów, jednak w głębi duszy miałem świadomość, ze to dopiero początek i najgorsze, co można byłoby zrobić w takiej sytuacji, to się poddać. Nie załamywałem się, wróciłem do mocnego treningu i byłem przekonany, że w końcu cały trud włożony w trening musi oddać.

Kilka tygodni pracy i kolejny sprawdzian, tym razem Ekwador. I kolejny zimny prysznic!!! Wyścig, który powinien być dla mnie idealny (niewielka czołowa grupa na rowerze, z małą ilością silnych biegaczy) skończył się dla mnie już na pierwszej pętli pływania, gdzie straciłem pierwszą grupę. Tego było już za wiele, to było po prostu nie możliwe. Byłem naprawdę w najlepszej formie pływackiej w życiu, a ja nie  byłem w stanie utrzymać się w pierwszej grupie… Na szczęście po Ekwadorze udałem się na kolejny start do miejscowości Richmond w stanie Virginia. I w końcu coś się ruszyło… Drugi po pływaniu. Na rowerze cały czas pod kontrolą w pierwszej grupie i na biegu przez pierwsze 2,5km biegłem w czołowej 5 osobowej grupce. Niestety na drugich 2,5 km zabrakło trochę sił i ostatecznie wyścig skończyłem na 7 miejscu, ale byłem naprawdę zadowolony ze swojego występu. W końcu byłem sobą, pokazałem na co mnie stać, a nie walczyłem o dotarcie do mety, bo tylko tak mogę nazwać poprzednie zawody.

Z Richmond udałem się na 3 dniowe wakacje do Nowego Jorku odwiedzić kuzynkę Kale, a stamtąd prosto na kolejne zgrupowanie, tym razem do miejscowości Boulder położonej w stanie Kolorado. W Boulder po raz drugi w życiu miałem możliwość trenowania na wysokości. Ci, co mieli kiedyś okazję i uczestniczyli w obozach wysokogórskich , na pewno zgodzą się ze mną, że trening ten nie należy do najłatwiejszych. Trzeba się przygotować na spadek swoich prędkości na treningu o kilka procent, u mnie w szczególności dotyczy to pływania.

4 tygodnie przygotowań i kolejny start w końcu upragniony Puchar Świata w Meksyku. Zawody rozgrywały się w miejscowości Huatulco, jest to miejsce pamiętane z przerażających finiszy, podczas których zawodnikom uginały się nogi na 100 metrów przed metą i nie byli w stanie ukończyć zawodów. Jednak to już historia tych zawodów, aktualnie dystans został skrócony z dystansu olimpijskiego na sprinterski. Dodatkowo start odbywa się wcześnie rano. Nadmierny upał nie doskwiera aż tak bardzo. Mój start w Meksyku oceniam bardzo pozytywnie. Uzyskałem swój najlepszy rezultat w mojej karierze – 27 miejsce podczas zawodów rangi Pucharu Świata. Nie jest to jeszcze szczyt moich marzeń, ale był to naprawdę całkiem udany start, pływanie i rower cały czas w pierwszej grupie. Na biegu dałem tyle, na ile było mnie stać.

Prosto z Meksyku udałem się w końcu do utęsknionej Europy. Kolejny przystanek w Hiszpanii i kilkutygodniowy obóz w malowniczej Gironie. Tutaj czekała już na mnie moja dziewczyna Kamila, więc zapał do treningu był jeszcze większy, niż dotychczas. Kilka dni na aklimatyzację, zmianę strefy czasowej i kolejny start w Maroko. W miejscowości La Rache odbył się Puchar Afryki, gdzie liczyłem na dobry rezultat i tak też się stało. Po raz pierwszy stanąłem na podium zawodów ITU, zająłem drugie miejsce i z dumą mogłem patrzeć jak biało-czerwona flaga wznosi się na maszcie podczas dekoracji. 🙂

Następnie powrót na kilka dni do Girony, po czym niezbyt udany start w Holandii na Pucharze Europy i kolejny wyjazd na Puchar Świata do węgierskiego Tiszaujavaros. Zawody znane głównie z nietypowej formuły w jakiej się rozgrywają, czyli sobotnie półfinały, z których 30 osób kwalifikuję się do niedzielnych finałów oraz afterparty, o którym może nie będę się szczególnie rozpisywał. Na Węgrzech znowu zaliczam całkiem udany start, przynajmniej ten kwalifikacyjny. Zdobywam przepustkę do finału. Niestety w niedziele zabrakło już sił na walkę o wysokie lokaty, jednak zawody kończę na nie najgorszym 26 miejscu.

Dzień po zawodach po ponad półrocznej rozłące z rodziną i znajomymi udaję się do Polski. Radość rozmowy w sklepie po Polsku, po takiej przerwie – nie do opisania. 🙂    Powrót do ojczyzny postanowiłem uczcić startem w lokalnych zawodach w Częstochowie. Mała odskocznia od rutyny, pożyczam rower czasowy od znajomego i udaje się na południe kraju walczyć na popularnej „ćwiartce” pod Jasna Górą.  I jest pierwsze zwycięstwo w sezonie, podczas zawodów udaje mi się pokonać mocnych zawodników z kraju znanych głównie z zawodów „bez draftu” więc radość jest podwójna.

Po Częstochowie i 4 tygodniach ścigania przyszedł moment na odbudowanie formy i pobyć trochę w rodzinnym domu. Kolejny cel to Mistrzostwa Polski i Puchar Świata w Karlowych Warach. O tytuł najlepszego w kraju na dystansie olimpijskim jadę do Białegostoku. Nie czuję się w wyśmienitej formie, jednak i tym razem podobnie jak w Maroko mój organizm mnie zaskakuje. Na pływaniu zgodnie z planem trzymać się w pierwszej grupie, jednak nie wysuwam się na prowadzenie aby oszczędzać jak najwięcej sił. Tworzy się mała 4 osobowa grupa – idealnie. Mocno pracujemy na rowerze znacznie powiększamy przewagę i pod koniec roweru jest wiadome, że między nami czworga rozegra się walka o medale. Schodzimy z roweru. Ze strefy zmian wybiegam na pierwszym miejscu i nie oddaje prowadzenia do samej mety. Radość ogromna, jednak w głowie mam cały czas przyszło tygodniowy start w Czechach. Tam już nie będzie tak łatwo. Dwa dni odpoczynku, kilka krótkich akcentowanych treningów i ruszam do Czech. Tu znowu nie czuję się wyśmienicie. I znowu miłe zaskoczenie, super pływanie – wychodzę w pierwszej grupie, na rowerze pomimo selektywnej trasy trzymam się cały czas na przodzie. Do strefy zmian wjeżdżam na drugim miejscu, z nadzieją na dobry bieg. Niestety w przeciwieństwie do poprzedniego tygodnia moje nogi nie niosą, mam wrażenie, ze wloką się za mną.  Zawody kończę na 28 miejscu.

Zbliża się wrzesień, ja jednak nie planuję kończyć sezonu. Cały czas czuję, że nie pokazałem do końca na co mnie stać, nie było startu idealnego, a na to czekam najbardziej. Po Karlowych Warach znowu spędzam kilka dni w rodzinnym domu w Bydgoszczy. Kolejne plany to dwa starty w Chinach. Niestety pomimo tego, że głowa cały czas chce się ścigać organizm powoli odmawia posłuszeństwa. Łapie wszystkie możliwe infekcję. Więcej czasu spędzam w łóżku, niż na treningach, czego efekty widać podczas wyścigów. Nie jestem w stanie wejść na wyższe obroty, znowu walczę o przetrwanie.

Ostatnie dwa starty puszczam w niepamięć. Po prostu zakładam, że się nie odbyły aby jeszcze z większym zapałem ruszyć z przygotowaniami do kolejnego sezonu. Jakie plany i cele na kolejny rok – o tym już wkrótce… 🙂