Wyścig w Alanyi zaczął się dla mnie wyśmienicie. Start pływania odbył się z brzegu. Nie jestem zwolennikiem startów z plaży, ponieważ bardzo dużo energii kosztuje mnie pierwsze kilkadziesiąt kroków w wodzie, na pełnych obrotach. Tym razem jednak potoczyło się zupełnie inaczej, wysoki numer na liście startowej pozwolił mi wybrać dobre miejsce na linii startu. Pierwsze kroki, kilka „delfinków” i widzę, że znajduję się w samej czołówce wyścigu. Kolejny ważny element, którego się obawiam podczas etapu pływackiego to pierwsza bojka. To tutaj często tracę wysoką pozycję wypracowaną na początkowych metrach pływania. Jednak tym razem jestem dosyć spokojny, bo do pierwszej boi dopływam na drugim/trzecim miejscu i nie spodziewam się żadnej „pralki”. Następny odcinek którego się zawsze boję, to wyjście z wody po pierwszej pętli. Przed końcem pętli zwalniam trochę tempo, łapię kilka głębokich oddechów. Kiedy już jest na tyle płytko, że zaczynam zahaczać dłonią po dnie, robię kilka spokojnych „delfinków”, wychodzę z wody, biegnę kilka kroków po plaży i z powrotem do morza. Kolejne „delfinki” wykonuje w takim sposób, aby nie doprowadzić do zbyt wysokiego zakwaszenia organizmu. Z autopsji wiem, że przeszarżowanie na tym odcinku zawodów może przekreślić moje szanse na dobre zakończenie wyścigu. To w tym momencie często spotykam się z tak zwaną „ścianą”. Znowu wszystko układa się po mojej myśli. Kiedy powracam do płynięcia kraulem, spoglądam na rywali, którzy znajdują się po moje prawej stronie, czyli tej, na którą biorę oddech i widzę, że wciąż znajduję na bardzo wysokiej pozycji i mam jeszcze duży zapas sił aby przyspieszyć tempo. Dzięki temu wracam na drugą pozycję. Płynę w nogach za pierwszym zawodnikiem, dzięki czemu zmniejszam swoje opory ruchu.
Etap pływacki, kończę na drugim miejscu z mała stratą do lidera. Na dobiegu do strefy zmian wyprzedza mnie jeden zawodnik, jednak wszystko nadrabiam podczas szybkiej strefy T1 i w momencie wskakiwania na rower jestem już na kole lidera. Zaczynamy mocno, dojeżdża do nas kilku zawodników, staramy się trzymać wysokie tempo. Zależy mi na tym, aby grupa jechała szybko, aby nie pozwolić najlepszym biegaczom dojechać do strefy zmian razem z nami. Kiedy przychodzi moment, gdy muszę prowadzić peleton, nie oszczędzam się, cisnę w pedały ile sił. Po pierwszej pętli nasze tempo niestety maleje, żar lejący się z nieba (ponad 35 stopni Celsjusza) powoduje, że wszyscy zawodnicy zaczynają się oszczędzać. Dojeżdżają do nas kolejni zawodnicy i nasza kilku- może kilkunastu osobowa grupa, zmienia się w kilkudziesięcioro osobowy peleton. W tym jedyne na co trzeba uważać, to aby nie pozwolić zepchnąć się na koniec peletonu przed zakrętami lub nawrotką – taki błąd może spowodować, że zostanę odłączony od peletonu. Dlatego staram się trzymać nie dalej, niż na 15. miejscu w grupie. Jedna pętla roweru liczy około 5 kilometrów, bez większych trudności technicznych. Kilka zakrętów przed przejazdem przez strefę zmian i nawrotka o 180 stopni na końcu ponad 2 kilometrowej prostej. Jedynym utrudnieniem jest kostka brukowa, po której prowadzi 90 procent trasy.
Przed samym końcem roweru przepycham się na czoło peletonu, trzymam się na około 4-5 pozycji. Ściągam buty kolarskie trochę wcześniej niż wszyscy, dzięki czemu kiedy reszta zaczyna zdejmować buty ja przyspieszam i wymijam rywali, wjeżdżając jako pierwszy zawodnik do strefy zmian. Zakładam buty biegowe które przed startem specjalnie wysmarowałem talkiem aby szybciej wsunąć je na nogi. Wybiegam ze strefy zmian, staram się trzymać liderów wyścigu, jednak czuję, że to nie jest mój dzień na biegu. Jestem wściekły, zawodnicy mnie mijają, a ja jestem bezradny. Czuję się jak w koszmarnym śnie, pomimo tego, że na rowerze czułem się wyśmienicie. Nie jestem w stanie biec szybko. Dopiero po 4 km zaczynam się rozpędzać, mijam kilku zawodników i kończę wyścig na 13. miejscu. Nie do końca w ten sposób wyobrażałem sobie ten wyścig, bo wszystko układało się tak dobrze. Tylko ten przeklęty bieg… Czas odpocząć, czas dać sobie odetchnąć, do usłyszenia wkrótce…